poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Wielki Powrót

Wróciłam. Ponad miesiąc temu. Nie składało się jednak do napisania. Składa się dziś, więc napiszę dużo o wielu rzeczach.

[Bałkany]
Są wspaniałe. Cieszę się, że przez te kilka miesięcy byłam właśnie tam i że miałam możliwość trochę je zjeździć. Niedosyt jest ogromny, bo zobaczony "tylko" wschód i zachód Chorwacji, kawałek Serbii i Bośni i mniej już bałkański Budapeszt oraz Lublana. No i niebałkański Triest. Wszystko razem jednak świetne, najmniej wybrzeże. Brakuje mi mojego chorwackiego wschodu, miasteczka Osijek, w którym od rana do wieczora sączy się kawa i rakija, gdzie pachnie lawendą, wszystko dzieje się powoli i jakby we śnie. Stał mi się Osijek domem i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze tam zajrzę. Brakuje mi Bałkanów całych, śpiewnego języka, wszechobecnego zapachu pieczywa i kawy, prostoty i przaśności, kultury tamtejszej, troski o drobne rzeczy, tego, że ne ma problema, wyluzowanych ludzi, innego rytmu życia. Tęsknię.

[Powrót]
Choć trwał długo i spędziłam go z przyjaciółmi w kilkunastodniowej trasie, mniej lub zazwyczaj bardziej przyjemnej, finalnie dobiegł końca. Ostateczne lądowanie w Poznaniu nie było miłe. Czułam się i czuję nadal jak puzzel, który przestał pasować do układanki. Nagle moje osiedle jest nie do zniesienia daleko od centrum, mój pokój zagracony i wyglądający nie tak, jakbym chciała, moja matka niezmiennie czepliwa, moi znajomi żyjący własnym życiem, mój luby w zasadzie też i toczyć się to zaczęło w stronę niejasną, pieniądze stopniały, zdrowie się skończyło.

[Zdrowie]
Pewnie przez to ostatnie wygląda to aż tak pesymistycznie. No ale niestety - kiedy się człowiek czuje jak gówno przez kilka tygodni to trudno o optymizm. A zdrowie siadło konkretnie. Siadło jeszcze przed wyjazdem, zimą były dni, kiedy musiałam plany zmieniać, bo z wyra nie dało się wyjść, a działa się masa różnych dziwnych rzeczy z moim organizmem. Trochę też się działo już tam, w Chorwacji, ale na mniejszą skalę. Bywały naprawdę słabe dni - całe przespane albo przedygotane albo przesiedziane na kiblu albo jeszcze jakieś inne. Ale w miarę było znośnie i dało się funkcjonować. I sobie myślałam cały czas, że to Hashimoto moje, leczone przecież. Ale w czerwcu przyjechała karetka i od tego czasu było lepiej lub gorzej, ale nigdy dobrze. A po powrocie do Polski jebło już totalnie. Więc chodziłam od lekarza do lekarza, wydając fortunę na badania, otrzymując tylko skierowania do psychologa/psychoterapeuty/psychiatry, bo to na bank psychika. Czułam się gorzej i gorzej, ale patrzyli na mnie jak na hipochondryczkę. I gdyby nie to, że Kamala zachorowała w tym samym czasie, a objawy miałyśmy prawie takie same, to do teraz bym nie wiedziała, co jest grane. Ale już wiem - borelioza. Taki trochę cios poniżej pasa. I hit, że obie to mamy i wiemy o tym w tym samym czasie. Pewnie do tematu będę wracać jeszcze nie raz, może nawet w jakimś osobnym miejscu, bo kwestia jest istotna, ale póki co jest średnio, fizycznie i psychicznie. Trzeba się będzie pogodzić z wieloma rzeczami i z wieloma wyrzeczeniami. Na razie nam kiepsko idzie.

[Woodstock]
Bo mimo całego tego syfu tam byłam. Na krótko bardzo, ale ważne, że w ogóle. Pojechałyśmy tylko ja i Noelle, w czwartek koło południa, stopem. Zdążyłyśmy na otwarcie i zostałyśmy przez chwilę na Dubioza Kolektiv (z Bośni <3). Znalazłyśmy z trudem miejsce na namiot, na górce Malinowskiego oczywiście. Połaziłyśmy po festiwalu, zahaczając kilkakrotnie o krany i zlewając się zimną wodą - upał był niemiłosierny i wszystko w kurzu. Zjadłyśmy jedzenie od krysznowców, wypiłyśmy wino w namiocie, poczytałyśmy poezję, bo jakoś tak nas naszło, a potem poszłyśmy na Kapelę ze Wsi Warszawa i przebijając się przez ludzi jak po sznurku dotarłyśmy do Mikołaja. Żadna strona nie spodziewała się spotkania, radość była ogromna. Później jeszcze zaliczyliśmy projekt Wojtka Mazolewskiego, ale tam byłyśmy już tak potwornie śpiące... Więc poszłyśmy spać. Śpiworów i karimat nie wzięłyśmy oczywiście, bo po co na jedną noc, a okazało się, że jednak jest zimno i niewygodnie. W nocy ktoś zerwał nam też linki, więc spałyśmy z namiotem na twarzach. Rano myjki, Tesco i śniadanie pyszne pod samochodem, w jedynym skrawku cienia, jaki znalazłyśmy w okolicy. A po śniadaniu spakowałyśmy się w 5 minut i przed 13 już jechałyśmy ciuchcią do Poznania. Starczy nam. A dlaczego? Myślałyśmy, myślałyśmy no i wniosków jest kilka. Okoliczności średnio sprzyjające - upał plus nadwątlone zdrowie moje. Tłum coraz większy coraz bardziej przypadkowych osób. Komercjalizacja, która jest zrozumiała, ale napierdzielające zewsząd z wszystkich scen i wiosek dźwięki bez chwili ciszy są trudne do zniesienia. Pokolenie starych woodstockowiczów dorosło i cały czas dorasta, pewnie się trochu skonfrontowali z życiem i gdzieś uleciała część pozytywnej energii. A nowi ludzie, młodzi, są po prostu inni. No i ekipa - co to za śniadanie w 2 osoby? Albo nawet w kilka, ale przypadkowych? Tęskniłyśmy za czasami, kiedy było nas dużo, wszyscy się znaliśmy, bardzo lubiliśmy i ten czas w obozie był przez to naprawdę fajny. Dobrze było pojechać. I pewnie jeszcze będziemy jeździć, acz raczej tak jak teraz - na dzień/półtora niż na całe dnie. Chociaż kto wie. Jak pokazują te miesiące ostatnie - życie bardzo lubi zaskakiwać.

1 komentarz:

  1. No, tak...
    To dziwne, że przez te dziesięć lat, spędzonych w lesie, nie zachorowałem na tę chorobę.
    Gdyby policzyć ile razy byłem ukąszony to pewnie można by zarazić cały pluton wojska.
    Doszedłem do takiej wprawy, że nawet nie wstawałem z łóżka - wyciągałem go palcami i wyrzucałem poza obręb legowiska.
    Może jestem odporny...
    Widziałem kiedyś film o gościu, który trzymał żmije w terrariach - tyle razy go dziabły, ze w końcu uodpornił się na ich jad.
    0rh+

    OdpowiedzUsuń