poniedziałek, 20 marca 2017

Minął prawie tydzień. Cały czas czuję się rozmontowana, rozregulowana. Ostatnie lata były niemal każdego dnia ustawione pod 3 spacery dziennie, w weekendy jeden daleki, podczas zakupów pod półkę z karmą. Kiedy otwierało się drzwi od któregoś z pokoi, trzeba było uważać przechodząc przez próg, żeby nie zdepnąć. Trzeba było uważać, kładąc coś na fotelu, który robił za budę. Żeby nie obudzić. Trzeba było poświęcić czas, uwagę, mieć jedną rękę zajętą podczas sobotniego wychodzenia rano po bułki. Trudno, bardzo trudno się odzwyczaić, choć wywiozłam z domu już wszystko. Wstaję rano wcześniej, z marginesem na spacer. Marginesem, którego już przecież nie potrzebuję. Poza domem jest już względnie dobrze. W domu wciąż głównie pustka i niedowierzanie.

Rino miał 17 lat długiego, ciekawego i mam nadzieję, że dobrego życia. Był radosny przez cały czas, jeszcze dzień przed merdał ogonem. Więc chyba tak było. Pamiętam, jak był małą kuleczką, gdy niosłam go do ojcowego domu. Mieliśmy wiele wspólnych przygód, wiele zwyczajnych chwil, ale też wiele tych trudnych i tych wyjątkowych. Nie ma sensu o tym pisać. Nie przypuszczałam, że tyle się mogę nauczyć od stworzenia tak przecież prostego w porównaniu z człowiekiem. A się nauczyłam i jestem i zawsze będę mu wdzięczna. Za to, że uczył odpowiedzialności i łagodności. I zabawy. Bezinteresowności. Że dzięki niemu przeszłam wiele leśnych ścieżek, że dał mi tyle chwil na słońcu, w deszczu, na śniegu, w nocy, o świcie, niedzielnymi popołudniami. Przede wszystkim za to, że gdy było naprawdę naprawdę źle, dawał powody, zmuszał wręcz do wstania z łóżka. Trzeba było wstać - poczucie odpowiedzialności trzymające to wszystko na ostatnim włosku. A kiedy już się wstało, to już jakoś się było. A potem skończyło się to złe, przeklęte lato i jesienią chodziliśmy na długie spacery do parku. Za troskę, której się też nauczyłam dopiero dzięki niemu.

Potworne jest jednakowoż wychodzenie z psem, a wracanie bez psa. Nie polecam. Prawie pękło mi serce. Bardzo, bardzo zły dzień, po prostu tragiczny. Potem jego smycz i obroża popłynęły Wartą, rzucone z mostu. Było już trochę lepiej, jakby ulga, że skończyła się jego męka, nim się tak naprawdę zaczęła. I już tylko pustka.

Był najbardziej psim psem, jakiego znałam. Był wspaniałym psem, najlepszym. Idealnym dla mnie. (Mam nadzieję, że i ja dla niego byłam przynajmniej znośna.) Wyjątkowy był. Tyle osób po nim płakało, ile nie płacze po niejednym człowieku. Mam nadzieję, że teraz - tak jak Asiol mówi - hasa sobie radośnie gdzieś na Drugim Brzegu Tęczy.

Ku pamięci.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz