środa, 15 lutego 2017
rise
W niedzielę Złodziej Czasu też był łaskawy. Ostatnio w ogóle jest łaskawy dość często. Zasłużyliśmy? Niedziela była poza czasem. Kompletnie poza czasem. Zaczęła się dużo wcześniej i była cała na odwrót. A w dużej mierze była cicha, słoneczna i ciepła. Pod drewnianym dachem, pod karmelowym okiem najweselszego psa na świecie, z jego mokrym i też karmelowym nosem. W życiu nie spodziewałabym się takiego obrotu spraw, więc jeśli ktokolwiek ma jakiekolwiek wątpliwości, życie mu się znudziło i sprzykrzyło, a nie jest to głęboki smutek, a grymas tylko, to niech się opamięta, bo może się zdarzyć niemal wszystko. Przy minimalnym udziale własnym. To była bardzo długa niedziela, sączyła się wolno i złociście niczym miód przez palce. Lubiłam ją całą. To drewno - to drewno zimne i to płonące i pachnące ogniem. Tak dawno nie byłam w miejscu, w którym pachnie ogień. Lubiłam wodę gotowaną w obtrzaskanym garnuszku. Napisy na szafkach, ścianach i stole. Pajęczyny. Stół, który bywał cytrynowy. Ciepły, za długi mi, za luźny i za wygodny sweter. Mieszanie soczewicy, stukanie kieliszków, pomarańcze w łazience, stare i nowe zdjęcia, tyle stopklatek! I ciężkie słowa, które z lekkością i łatwością się unosiły tak po prostu. I chłodne stalowe oczy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz