Zaczęło się od rana. Byłam kompletnie niewyspana, przez szorstkie podbródki - a te akurat są abstrakcyjne. No, może nie całkiem, ale ostatecznie tak. I to może nawet byłoby przyjemne niewyspanie, gdyby nie to, że... bez jaj. Panika. Paniczna panika. Przyziemne problemy, a raczej niedogodności zawsze na podorędziu, pomagają się otrząsnąć - zepsuły się słuchawki. To normalne, słuchawki czasem się psują. Zwykle w dzień, w który psują się też inne rzeczy. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to taki właśnie dzień. I jechałam do pracy z przerywanym dźwiękiem, a potem w ogóle już bez dźwięku. W pracy było okej. Potem zajęcia - też było okej. Był wiceprezes, za którym tęskniłam i mój wielkomózgi student, za którym też tęskniłam i który i tym razem nie zawiódł. A potem wróciłam do pracy i zjedliśmy z B. kolorowy obiad. I było miło. W międzyczasie jednak rozmawiałam z Lil, smutną, przybitą, rozczarowaną Lil. Udzieliło mi się, byłam wściekła i mam ochotę wysłać starszego brata, żeby obił komuś mordę, bo się należy. Ale nie wyślę, bo to niemożliwe. Potem dzień się ciągnął jak flaki z olejem aż do momentu, w którym mi ktoś nadepnął na odcisk. Nawet nie jakoś bardzo mocno, ale w nieodpowiedni dzień i nieodpowiedni sposób. Więc się zagotowałam i strzelałam jak fajerwerki. A kiedy już mi trochę przeszło, czekałam. Czekałam i czekałam. I nic. I czułam jak się stopniowo zamieniam w sopel lodu. Więc wylazłam wreszcie zza podwójnych drzwi i poszłam na tramwaj, zastanawiając się, czy do domu jechać czy po te słuchawki. Ale bardzo chciałam szybko być w domu, jak najszybciej. Sama, w ciemnym pokoju, z moim psem, z którym się kochamy bezwarunkowo. Więc na tramwaj. Tam nie zalałam się łzami chyba tylko dlatego, że spotkałam tego chłopca sprzed paru wpisów. Najpierw poznałam jego matkę, potem brata. A potem usłyszałam jego, bo coś akurat dobitnie wyjaśniał ojcu. Tym razem był i ojciec, wielki i wąsaty. Chłopaki mówili do niego 'tatuś'. Widać było biedę. Ale nie tylko. Mieszkają chyba całkiem blisko mnie.
Autobus uciekł. Czekam na następny, zaczyna padać śnieg z deszczem. Zimno mi i nie mogę schować rąk do kieszeni, bo trzymam jakiś głupi karton, w którym są głupie kokardki, głupie oliwki, głupie mandarynki i w ogóle wszystko głupie i mam ochotę to kopnąć. Podjechał drugi autobus, więc wsiadam i piszę w amoku 'to kiedy ta kawa?'. Bardzo mądre, wiem. Minęło 20 minut, autobus właśnie powinien ruszyć, ale słyszymy, że 'nie pojedzie, bo zepsuty'. I że mamy się przesiąść. Więc wysiadamy wszyscy, stoi kolejny autobus, ale nim do niego wsiedliśmy, odjechał. Po prostu sobie pojechał, pusty. Zatkało nas. Ludzie wściekli się mocno. Mnie by to normalnie ubawiło, ale wczoraj miałam ochotę usiąść w kałuży i lać krokodyle łzy. Poczekaliśmy na zimnie kolejnych 20 minut i tym sposobem po prawie 2 godzinach (to wciąż Poznań) dojechałam do domu. Bez słuchawek. A zdążyłabym je kupić w co najmniej dwóch miejscach po drodze.
Później przerwano mi kolację i już jej nie dokończyłam. W sumie niczego nie dokończyłam. Wszystko rozprute, wybebeszone i tak siedzę, patrzę na to i nie wiem, co dalej. Później jeszcze rozmawiałam z Hivem. Ale mnie nie przekonał.
***
A se teraz wstawię smęta na potęgę. Tylko jak zwykle za późno:
Dege, jesteśmy nie do przyjęcia.
Jesteśmy do przyjęcia, tylko nie dla wszystkich. Jest Ktoś, kto nas nie odrzuci nigdy, jedynie przeczołga dla lepszego efektu... Im więcej cierpień, tym doskonalsza Miłość. Trudne.
OdpowiedzUsuńTylko dla ludzi ;)
Usuń