poniedziałek, 18 lipca 2016

zapiski pokostrzyńskie - dzień 2.

lato przeminęło jakby go w ogóle nie było
słońce wciąż grzeje ale jest go za mało
to co spełnić się mogło
jak liść pięciopalczasty 
prawie w ręce mi spadło
ale jest tego za mało
na próżno ni zło ni dobro nie przepadło 
wszystko jasno płonęło
ale jest tego za mało
życie brało pod skrzydło
strzegło i broniło 
naprawdę mi się wiodło
ale jest tego za mało
liści nie spaliło
gałęzi nie złamało
dzień przejrzysty jak szkło 
ale jest tego za mało 

Tak się czuje. Nad miastem wiszą chmury, trzeba nosić kurtkę, a na ziemi leżą już żółte i miękkie mirabelki. Gdyby jeszcze do tego wszystkiego było już po żniwach, to by spokojnie rzec można, że koniec lata, koniec świata. Jest 19:00 i każdy w swoim domu czeka, aż za godzinę w swojej nowej audycji w Antyradiu Jurek o tym WSZYSTKIM powie. Dzisiejszy dzień do łatwych nie należy, mieszanka ambiwalentna. Już noc nie była łatwa - ja siedziałam do późna i czekałam na Godota, odczytując wiadomości o treści "ANDRZEEEEEJ!!!", Noelle i Belmor o 1 w nocy raz jeszcze oglądali zakończenie. Kompletowaliśmy też zdjęcia, ale ten proces jest jeszcze w toku, więc na razie cichosza. O 7:00 rano napisał jeden z naszych przyjaciół, o 9:00 Noelle i jasnym było, że żyć się dziś nie da normalnie, więc rzuciłyśmy wszystko i spotkałyśmy się na Swobodzie. Jadłyśmy owocową sałatkę i podtrzymywałyśmy się na duchu. W międzyczasie część naszej nowej rodziny odzywała się i w smsach, i na fb, i telefonicznie i mailowo. Wciąż w jakiś tam sposób jesteśmy razem. Poranek, dopóki nie spotkałam Noelle, był i tak najbardziej samotnym porankiem ever, dlatego dobrze, że trwał tak krótko. Na sznurkach wiszą tony prania, na ustach wciąż kostrzyński banan, pod powiekami ocean łez - część się ulała po wiadomości od Belmora: "mamo, jest mi tu dobrze, mamo, jestem tu wolny...". Wciąż też jeszcze wisi nad nami ta - jak to przed rokiem Sylvano powiedział - magiczna cząstka wszechświata: rano zatrzymałam dla kogoś autobus, a dla mnie przemiłe były panie w sklepach. Bo to działa w dwie strony. Po drodze do Noelle usiadły natomiast za mną dwie dziewczyny i wtedy z ust jednej z nich usłyszałam tekst:
- Najbardziej śmieszne było, jak wszyscy krzyczeli "Andrzeju, jak ci na imię?!"
więc nie mogłam się nie odwrócić. Wymieniłyśmy się wrażeniami, choć moje były znacznie bardziej pozytywne. I ja też znacznie bardziej dziś cierpię. Czemu pozytywność tak musi miażdżyć?! Dla równowagi (ta...) coś negatywnego. Bo kilku rzeczy żałuję. Tego nieporozumieniowego startu. Że nie poszliśmy na młyn. Że w błocie skakaliśmy tylko w czwórkę, a nie wszyscy. Że ominęliśmy niektóre koncerty i rzeczy na ASP. Że nie pamiętamy wszystkiego niekoniecznie z powodu nadmiaru wrażeń. Że jeden wieczór był zbyt dekadencki, a zarazem beztroski i... nie taki, jak być powinien. I nade wszystko (na ten przynajmniej moment, ekhem...), że podczas gdy my byliśmy tam, gdzie indziej stało się tyle złych rzeczy. Że strzelaniny, morderstwa i oczywiście Francja i Turcja. Niepojęte, że jednocześnie na tym samym przecież świecie w jednym miejscu może być tyle dobra, miłości i pokoju, a w drugim tyle okrucieństwa. Żałuję też, że tu jest inaczej i ludzie są znów spięci i mniej radośni. W głowie cały czas grają mi kawałki z niebieskiego ula i chciałoby się zaśpiewać esy floresy fantasmagorie, niewiele tu po mnie, niewiele tu po mnie... No. Tyle wielkiej, naprawdę wielkiej smuty. W odmętach pamięci wyszukujemy najciekawsze szczegóły, więc pewnie już jutro zapiski będą uporządkowane i tylko pozytywne. Obiecuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz