wtorek, 26 stycznia 2016

pnącza

Wczoraj wreszcie udało mi się znaleźć pana Romana i dać mu prezent gwiazdkowy. Wcześniej go nie było, a jak był to w stanie dalekim od sytuacji, w której jakiekolwiek kontakty byłyby wskazane. No, jak się okazało, z jednym się spóźniłam: z prezentem dla jego psa. Przykre. Tak to jest, kiedy się miesiąc zabiera do czegoś, ale nie za wszystkie zwłoki jest się odpowiedzialnym. Potem na dobitkę poszłam na cmentarz. Był pusty, tonął w błocie, deszczu i we mgle. Na większości płyt jeszcze świąteczne dekoracje. Na miejscu znalazłam nadłamany przez wichurę krzyż. Poprawiłam go i tak stałam, też tonąc w deszczu i błocie. Wtedy, przed 7 laty cmentarz był skuty lodem, było cholernie zimno, a na obiad była zupa z fasolki. Jadłam ją tylko ja i Hiv. Wczoraj, tak jak wtedy, kaplica była otwarta, na pożegnanie ze zmarłym. Przygotowania do pogrzebu. Trzeba przyznać, że wczorajszy dzień był dniem akuratnym na pogrzeb. Nie to, co tamten. Dlatego może wydaje mi się, że tamtego pogrzebu nigdy nie było. A tę flanelową piżamę, którą tak lubię i targam z sobą w Bieszczady i na Woodstock sama sobie kupiłam.
A więc miesiąc po Gwiazdce, kolejna rocznica końca stycznia. Może to dziwne, ale czuję wiosnę. Oczywiście jeszcze w ogóle jej nie widać i trzeba się nastawić na kolejne ataki mrozu i śniegu, ale ona jest już bliżej niż dalej. Już zmierza z odsieczą! To czuć, jak gdyby przesyłała pozdrowienia gdzieś tam z drugiej półkuli dopiero. Wypatruję jej z nadzieją, z jaką nigdy jeszcze chyba. Choć zupełnie nic się za tym nie kryje, niczego się nie spodziewam, poza słońcem, dłuższymi dniami i wiatrem z południa.

A jutro mała lumpiada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz