poniedziałek, 2 listopada 2015

we forgotten who we are

Teraz jestem już tylko doktorantką. I copywriterką, jak sobie o tym przypomnę. Minął ostatni etap projektu, w którym wraz z Chloe uczestniczyłyśmy i teraz będziemy już tylko biegać po łące i łapać motyle. I tak przez dwa lata. Jak nam się uda w międzyczasie czymś zasłynąć, to potem już można na luzie wyciągnąć kopyta.
A tak bardziej serio - praca się chwilowo skończyła i trzeba będzie się przestawić na inny tryb. Nim to jednak uczynię, zamierzam podzielić się refleksjami z ostatniego tygodnia pracy.
Załóżmy, że ta firma to taki mikrokosmos. Wycinek współczesnego świata. Oczywiście nie mówię, że wszędzie tak jest i to, co przedstawię za moment, będzie trochę przejaskrawione, ale taką właśnie mi się zaczyna rzeczywistość społeczna wydawać.
Myśmy z Chloe siedziały sobie same w wielkim pokoju i nie raz na to utyskiwałyśmy. Odwiedzał nas w zasadzie jeno nasz koordynator i jeden gość, ale ten to miał w tym swój interes zwykle. I myślałyśmy, że tak nas olewają po prostu dlatego, że słabo nas znają/jesteśmy kobietami/oni są informatykami. Bo w ogóle to się wydawali fajną, zgraną ekipą. Ciekawymi ludźmi. Ale nie - okazało się, że między sobą zachowują się dokładnie tak samo. I to już chyba nie chodzi o stereotyp informatyka.
Jeden gość po latach zmieniał pracę i starali się urządzić mu pożegnanie.
- Macie może jakiś pomysł na prezent dla niego?
- Nooo... a co on lubi?
- Hmmmmmmmmm...
- ?
- Eee... ser.
- No a poza tym?
- Poza tym to nie wiem. Nie jest zbyt wylewny.
- O Boże. Jak długo z nim pracujesz?
- Rok.
- A inni?
- Parę lat.
- I niczego nie byliście w stanie zaobserwować?
Samo pożegnanie nawet było sympatyczne, głównie dzięki jednemu typowi, który robił za wodzireja. W przeciwnym razie jedliby wszyscy placki i posyłali sobie znad talerzy nieśmiałe uśmiechy.
Z okazji naszego odejścia postanowiłyśmy natomiast zaproponować piwo. O dziwo wielu się zgłosiło chętnych, ale oni sami między sobą nie potrafili się skomunikować, mimo przebywania na jednym pokoju. Bo... bo nie wiadomo bo co. W zasadzie z każdym z osobna musiałyśmy wszystko ustalać. Ale cud nad Wartą! Było nas aż 7 osób! W tym i tacy, których byśmy się nie spodziewały absolutnie.
Przez pierwsze 1,5h rozmowy toczyły się o pracy, pieniądzach i systemach operacyjnych. Jako jedyna humanistka w gronie czułam się jak ostatnie ufo. Ja naprawdę nie uważam, żeby to właśnie to było w życiu najważniejsze i teraz nie wiem, czy racja jest właśnie po mojej stronie, czy jestem skończoną kretynką, ale dowiem się o tym za parę lat. No bo kurna - jeździć na drugi koniec Polski do roboty? I w ogóle, ech...
Potem się wdałam w rozmowę z jednym delikwentem, stawiając sobie za cel dotarcie do wnętrza, o ile takowe istnieje. Okazało się, że owszem, istnieje, ale nie dba się o nie za bardzo, bo w życiu jest tylko praca. A nie, przepraszam! Jeszcze muzyka! Także spoko. Co jeszcze... Mój interlokutor powiedział mi m.in., że nie widzi już, że zmieniają się pory roku, we wszystkim kieruje się rozumem, w wiele spraw już nie wierzy, a ludzi chętnie by znał, ale przecież nie chce się narzucać.
Ostatecznie, choć pewnie powodowany procentami (ale dziecko i pijak zawsze mówią prawdę!), odsłonił się dość mocno, na koniec pierdolnął nawet jakieś deklaracje i zademonstrował, że rąk potrafi używać nie tylko do stukania w klawiaturę (mam na myśli przyjacielski jeno uścisk - bez urojeń, droga Chloe). Na drugi dzień usłyszałam z kolei o głupotach, które rzekomo gadał i o moralnym kacu. Ech.
Nie chcę mówić, że to z każdym tak wygląda, ale mocno mi dała do myślenia rozmowa z nim, całe to wyjście i te ostatnie dni spędzone z nimi tam. Nie wiem. Dla mnie to jest chore i wynaturzone, żeby spędzać ze sobą lata i się nie znać. Nie tęsknić potem za sobą. Nie rozmawiać z sobą. My z Chloe znamy się 8 miesięcy, a wiemy o sobie bardzo dużo. Bo co, bo jesteśmy parę lat młodsze i nas życie nie złapało za gardło? (tekst jednego z nich) Nie pojmę tego, jak tak można podchodzić do życia. Praca już chyba nie tylko dla pracy tylko dla wypełniania czasu, ucieczki od ludzi, bo po co się narzucać, ech, całe to wszystko. A się okazuje, że w gruncie rzeczy nie jest przecież tak, że zamiast wnętrza mają oni systemy operacyjne. Bo mają jednak chęci do integracji, zabawy i inne ludzkie odruchy, ale sami z tym nie wyjdą. I tak jest tam, ale tak jest też generalnie, wszędzie. Na uczelniach, w tramwajach, na przystankach, w knajpach. Ludzie by ze sobą pogadali, coś by porobili, ale musi zaistnieć tyle sprzyjających okoliczności, by wyszli ze swych ról, przełamali się itd.
Albo! Albo ten mój cały elaborat jest tak naprawdę bez sensu, bo priorytetem powinno być myślenie zero-jedynkowe, czarno-biały świat, praca i pieniądze, nawet nie kosztem czegoś, bo niczego nie ma, więc nie trzeba rezygnować. Really? Jeśli ktoś dotarł do tego momentu to niechaj będzie łaskaw odpowiedzieć na me pytanie o to, co - jego zdaniem - jest w życiu najważniejsze. Będę wdzięczna.

https://www.youtube.com/watch?v=lb3iIeh0Ruw

2 komentarze:

  1. Najważniejsze to żeby na wiosnę wrocily żurawie. O. Will

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooo. Do Twojego stanowiska jest mi bliżej niż do jakiegokolwiek innego. Pory roku po coś się zmieniają, trzeba słyszeć żurawie.

      Usuń