Na Bieszczady można chorować i to właśnie schorzenie trawi mnie i Lil od lat,a już zwłaszcza od zeszłego roku, kiedy to zostawiłyśmy tam resztki swoich poturbowanych, połamanych, zamarzniętych serc. Toteż w tym roku, jak tylko lato się stało, zaczęło nas nosić. Lil zdecydowała, ja się wahałam, bo czas, bo kasa. Ostatecznie za pięć dwunasta zdecydowałam się i ja. Nie porwałyśmy się jednak na samowolkę, postanowiwszy dołożyć swoją cegiełkę do tworzenia kultury, jak zresztą przystało nam, kulturoznawczyniom. Wolontariaty zwykle szczególnie oblegane nie bywają, bo wiadomo - czas trza poświęcić, forsę też, a się guzik dostaje za to. Ale w Bieszczaaadach to zupełnie inna spraaaawa. Za darmo robić tam można cokolwiek, byleby móc tam być. My stwierdziłyśmy, że zrobimy więc festiwal, o, taki: http://mojebieszczady.org/?p=1
Przed rokiem byłyśmy publicznością, a teraz przeszłyśmy na ciemną stronę mocy. Problem jednak polegał na tym, że festiwal ten od lat organizują ludzie, którzy jeszcze wcześniej od lat organizowali inny festiwal, znają się jak łyse konie, a my ich w sumie na oczy nie widziałyśmy. Owszem, co roku są jacyś nowi, ale zwykle to znajomi znajomych czy cokolwiek, a my tak od czapy totalnie zjawiłyśmy się. Wysiadając więc po niezbyt udanej nocy w autobusie, w którym miałyśmy wątpliwą przyjemność słuchać Kasi Cerekwickiej, i stawiając stopy nasze w Cisnej, wpadłyśmy w lekką panikę w stylu 'co my robimy z naszymi żywotami?!'. Zasiadłyśmy pod publicznym szaletem i czekałyśmy na nieuniknione. W chwilę później zmierzałyśmy już do naszego "obozu". Organizatorzy w domku uroczym zakwaterowani byli i oczekiwali nas na ganku, spożywając bez pośpiechu śniadanie. Rozbiłyśmy jakimś cudem namiot i polazłyśmy se, bo tak nam zasugerowano. Obrałyśmy kurs na Wołosań, do którego przed rokiem doleźć nam się nie udało i który stał się swoistym symbolem już, a po drodze zastanawiałyśmy się nad tym, czy jesteśmy we właściwym miejscu, czy się zdołamy zintegrować i w ogóle czy sens ma ta cała wyprawa. Po trudach i znojach dolazłyśmy na Wołosań, później wróciłyśmy, doprowadziłyśmy się do stanu używalności i zasiadłyśmy na tym ganku wraz z ludziskami. Przy życiu utrzymywała nas herbata z prądem oraz miłe całkiem rozmowy. No, a potem już poleciaaaało! Dni były gorące i intensywne, noce zimne przeraźliwie i chyba jeszcze intensywniejsze. Jednego dnia siedziałyśmy, pardą, siedzieliśmy na kamlotach mocząc stopy w Solince i o życiu dywagując, a wieczorem przy ognisku i deszczu gwiazd odwaliłyśmy melodramat w iście naszym stylu. Kolejnego wpakowałyśmy się w pokrzywy przy zaopatrywaniu się w kwiaty, których nazwy nie zna nikt, a potem tworzyłyśmy z nich prowizoryczne raczej kompozycje florystyczne w ramach dekoracji sali na wernisaż i spotkanie z poetą. Sprzedawałyśmy koszulki, sprzedawałyśmy bilety, myłyśmy gary, prasowałyśmy pościele, piłyśmy hektolitry coli, odżywiałyśmy się koszmarnie, śmiałyśmy się dużo i integrowałyśmy się jak tylko umiałyśmy najlepiej. W kolejne dwa dni wywieźli nas wszystkich do Dołżycy i tam też działo się! Taras zarwał się wielokrotnie, wystawiano z zawiasów drzwi i w ogóle było kapitalnie. Niby człek w pracy był tam i bywało, że nawet zmęczenie dopadało, ale ech, w Bieszczadach to sama radość. Przez te dwa dni zresztą zdołałyśmy poznać ludzi tamtejszych, a oni nas i chyyyyba poznaliśmy się wszyscy od dobrej strony! Och, letnie festiwale, koncerty folkowe, muzyka przejmująca, parujące szczyty... I ludzie właśnie. Świetne było to, że z wszystkich stron Polski byli, ekhem, byliśmy, w każdym wieku, różni tacy, ale działaliśmy w jednej wspólnej sprawie i każdy miał w sobie coś takiego... bieszczadzkiego.
Po ostatnim koncercie sobotnim, na który dostałyśmy wraz z Lil przepustkę, powróciliśmy wszyscy do obozowiska, a potem do Siekierezady się udaliśmy. Stamtąd nas wywalono koło 3 w nocy, więc przystąpiliśmy do konsumpcji herbaty na ganku, do robienia idiotycznych zdjęć ('zróbmy poważne! niech ktoś powie coś takiego... poważnego!' - 'pogrzeb Piłsudskiego!'). Lil poszła później uwiecznić świt, ja polazłam z jedynym człekiem, który prócz nas zdołał nie posnąć pod nasze zeszłoroczne schronisko i też żeśmy świt czuli, wschód oglądali i rozkminiali, o co w tym życiu chodzi. Wreszcie powróciliśmy wszyscy i z osób przytomnych zostałam już tylko ja i Lil, toteż poszłyśmy na mszę sobie poranną, a potem złapałyśmy za przemoczone śpiwory (namiot nie podołał ulewie) i powlekłyśmy się krokiem zombiaków pod pomnik utrwalaczy władzy ludowej (-.-) , w którego cieniu walnęłyśmy się spać. Teren był spadzisty, w pewnej chwili obudziłam się w rowie, wpełzłam więc niczym dżdżownica do góry ponownie i spałam dalej, aż do momentu, w którym usłyszałyśmy wyraźny i złowróżbny grzmot. Zerwałyśmy się więc i pędem do domeczku. Resztę dnia snułyśmy się bezsensownie próbując utrzymać oczy otwarte, bo ostatnie to już były godziny i żal nam ich było na sen... A wieczorem pożegnanie było. Fantastyczne było. Mamy coś na kształt dyplomów, mamy prezenty. Gitara była, śpiewy i fałsze do piosnek tak rozmaitych, że najbardziej absurdalny film by nie oddał tego i smutniej nam było coraz bardziej, bo zbliżała się wielkimi krokami godzina naszego autobusu (godzina, która nie istnieje - 4:53). Wyżłopałyśmy więc resztę nalewki, oddałam pożyczony sweter, Lil uwieczniła ostatnią akcję przedsięwziętą przez szalonych ludzi w kolorowych szlafrokach, wyściskałyśmy wszystkich i powlekłyśmy się przez ciemną jeszcze Cisną wyjąc przy tym i klnąc na czym świat stoi. Wtoczyłyśmy się do autobusu, a tam taka nuta: https://www.youtube.com/watch?v=n8DK76Q4Z5w
Wymowne bardzo. Potem już tylko disco polo. Ze wszech miar starałyśmy się nie zamykać oczu, aby oglądać szczyty jak najdłużej, ale po jakichś 5 minutach oglądałyśmy już tylko swoje powieki od wewnętrznej strony... A dalej już nie ma o czym mówić. Dotelepałyśmy się do swych domostw i tyle. I nie możemy poradzić sobie z powrotem do rzeczywistości. Syndrom pobieszczadzki dopadł nas i torturuje. Mimo tych cierpień naprawdę szczęśliwe jesteśmy, że się to wszystko udało. Mogłyśmy spotkać się, pobyć razem, zrobić coś naprawdę sensownego, poznać całą tę bandę fantastycznych ludzi, za którymi - o dziwo - naprawdę ogromnie tęsknimy, my - socjopatki. I oczywiście Bieszczady same w sobie. Biesy i Czady litości nie mają - wyrywają ludziom serca, biorą dusze w posiadanie. I się tęskni. I się wraca. Nie da się nie wracać.
Wzruszeniem ociekają moje oczy, kiedy czytam o naszych przygodach bieszczadzkich! Moja mistrzyni utrwalania cudnych chwil w kolorze Indygo <3
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci, że te melodramaty bieszczadzkie dzielnie znosisz. Na napisanie reszty brakuje słów...
Na naszym zdjęciu coś jakby Dom Wschodzącego Słońca, jak sądzisz? Zamknijmy się w nim na zawsze, wyrzućmy klucz, niech dołączą do nas smereki, a watra płonie w pobliżu! Wspólną chatę w Bieszczadach wraz z naszymi rozsypanymi ziomalami czas postawić!
Och, nie mów tak nawet, bo sama się usmarkam jeszcze! A tak dzielnie się dziś trzymałam, już nawet sceptycyzm powrócił. I teraz bach! Wszystko od nowa...
UsuńHah. Nie nazwałabym tego dzielnym znoszeniem :D
Taaak. Byłoby fantastycznie. I ja wiem, że to nie byłaby wcale taka idylla, że byłyby melodramaty i różne inne niefajności, ale tam i z nimi i to i tak byłoby tego warte. Ech...
Bieszczadzkie Anioły muszą nas tam znowu zabrać! Nie widzę innego wyjścia, tylko napastowanie ich dniem i nocą, co trudne nie będzie, biorąc pod uwagę, jak często o nich myślimy - za jedną myślą jedna prośba, jedno napastowanko.
UsuńRóżowe latareczki uwypukliłyby nastrój każdej chwili, nawet tej melodramatycznej!
Nie zamieniaj serca w twardy głaz - smarkaj, płacz! :D Jesteś tego warta!
One to zrobią, choćby po to, żeby mieć już z nami spokój i uwolnić się od naszego napastowania.
UsuńRóżowa latareczka to, jak już mówiłam, jeden z symboli, znaczący nawet bardziej niż Wołosań :D Idealna na każdą okazję!
Czuję, że zrobię to, jak tylko legnę we wyro swe. To są najcięższe chwile w syndromie pobieszczadzkim - momenty przed snem i po przebudzeniu, sama nie wiem, które gorsze.
Gorsze są tylko chwile trzeźwości, w których umysł uświadamia sobie, że tam tak daleko i że najsłodsze życie było tak niedawno... Uratować nas może jedynie porządna lumpiada! Wszak Ty i ja lumpy to są dwa!
UsuńNie wiem czy na to różowa latareczka coś może zaradzić.
Bieszczadzkie Anioły, nadlatujcie!
Chwile trzeźwości, dla nas, degenarskich lumpków w ogóle łatwe nie są :P A tak serio - muuueeehuuuheeehuueeee ;( ;( ;(
UsuńNa tę rozpacz żadna latareczka nie pomoże. Chybaaaa że taka, która wysłałaby nas po snopie światła do krainy naszej ukochanej.
Muehuuuuuuuuuuuueeeeeeeuuuhuueeeeeee :( ;( ;( ;(
UsuńJak żyć, panie zakapiorze?! Gdzie nasze bieszczadzkie eldorado?! Gdzie te świty szalone, w gorącu skąpane, noce zimne niczym nasze serca, krople rosy spadające mi na nos?
Pogadam z latareczką, może coś poradzi! Jeszcze wciąż pachnie bieszczadzkimi wyziewami <3
Pan zakapior odrzekłby nam bieszczadzkim dialektem i tyle byśmy się dogadali :P
UsuńPogadaj, złap ten przekaz. Może Ci alfabetem Morse'a coś wyświetli, na różowo.