środa, 18 marca 2015

Godot.

Zawsze jest kilka spraw, które nade mną wiszą. Zwykle wiszą, wiszą i wiszą, aż się przedawnią. Pójść coś załatwić, napisać do kogoś maila, zadzwonić gdzieś. Albo wcale tego nie robię albo czekam naprawdę do ostatniej chwili i bywa, że kończy się tak, że już nie trzeba niczego załatwiać, bo to już nieaktualne. Wedle wszelkiej logiki powinno mi wówczas ulżyć. Tymczasem zawsze jest mi trochę przykro, że coś się nie stało (nie stało się, bo o to nie zadbałam. łał.), jestem rozczarowana i mam do siebie żal. Nauczki jednak nie wyciągam nigdy albo prawie nigdy i ciągle powtarzam ten błąd. Co mnie powstrzymuje przed tym, żeby zrobić coś, co przecież i tak muszę, a bywa że po prostu chcę zrobić? Opieszałość. Lenistwo. Brak przekonania i wiary w to, że to w ogóle ma sens. To ostatnie zwłaszcza wtedy, kiedy potrzebna jest interakcja z drugim, nieszczególnie bliskim mi człowiekiem. Zawsze czekam, aż... no właśnie, aż nie wiem co. Po prostu nie wiem co, bo oczywistym, że nic się nie zdarzy. Ta sprawa nie zniknie. Ewentualnie przedawni się i zawsze już będzie niezałatwiona. Kiedyś postanowiłyśmy mówić na ulicy na zdrowie kichającym i smacznego jedzącym. Nieznajomym, rzecz jasna. Bo to miło i same byśmy chciały i w sumie i tak się zawsze ma ochotę odruchowo powiedzieć. Tymczasem od tamtego postanowienia na moim koncie jedno tylko na zdrowie. Smacznego brak. Też czekam nie wiem na co.
Dziś się przemogłam i wykonałam aż dwa kroki. Jeden mail, jeden sms. Najgorsza z kategorii, bo ta interakcja właśnie. Ale dobra, co tam. O dziwo nie umarłam od tego. Nawet dostałam jedną już odpowiedź zwrotną, zaskakująco pozytywną. Ciekawe, czy wyciągnę z tego jakieś wnioski na przyszłość.

***

Nie podoba mi się to przedwiośnie. Czuję się chronicznie zmęczona. Stawiam się na nogi popijając yerbę i wykrzywiając twarz z niesmakiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz