https://www.youtube.com/watch?v=e-JlhNRcbXU
Pamiętam dość wyraźnie słoneczną marcową niedzielę sprzed dwóch lat. Parę dni wcześniej życie mi się posypało, chyba najpoważniej jak dotąd. Do mojego pokoju wpadało słońce i nie sprzyjało niczemu. Nie sposób było się uspokoić, nie sposób skupić nad tym, co konieczne (wówczas był to francuski). Czułam się pogubiona doszczętnie i nie bardzo wiedziałam, czy i z kim o tym pomówić. Właściwie nawet nie o tym, tylko tak po prostu, o codziennych błahostkach, które są chyba najważniejsze. I o nieodgadnionej istocie rzeczy, bo ta tkwi we wszystkim, a niewielu to dostrzega i - co równie ważne, a może nawet ważniejsze - odczuwa. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby zapytać akurat wtedy osobę, której nie znałam zupełnie wcale, mając jedynie jej powierzchowny i trochę wyśniony obraz. Wyidealizowany i zdemonizowany. A zapytałam o szczęście. Jego rzekome odczuwanie dość szybko okazało się mitem czy sabotażem. A może w ten czas jednak było rzeczywiste? Przez te długie miesiące rozmów o jabłkach, kawie, burzy, muzyce i słowach chyba nie raz naprawdę bywaliśmy szczęśliwi. Mijało to równie prędko, jak się zjawiało. Z tym, że zjawiało się niespodziewanie, a znikało zgodnie z... planem? Przeczuciem? Minęło bardzo wiele czasu i tak naprawdę nie wiem już, czy nam się to nie pomyliło. W tamtym okresie to on właśnie był osobą, która wiedziała o mnie, o tym co w środku, najwięcej. Choć w ogóle nie pytał, bo w sumie nie tyle interesowaliśmy się sobą nawzajem, ile raczej sobą na tle drugiego. Przypominam sobie całe mnóstwo kłótni, obelg z obu stron i wiele prób zrywania znajomości, tym razem już ostatecznie. Wielokrotnie bawiliśmy się jak dzieci, tworząc głupawe rysunki, z autoportretami włącznie, pisząc durne listy i wymyślając sobie kompletnie niedorzeczne rozrywki, które zupełnie irracjonalnie dawały nam jednak sporo frajdy.
Po tej niedzieli słonecznej dość szybko ponownie spadł śnieg, było go bardzo dużo, wszystko skute było lodem i całkiem nas to cieszyło. Nadeszła jednak wiosna, a później lato pełne burz. Jedno pojechało na wakacje, drugie obserwowało, jak znów coś się rozpada. Wtedy też były listy i wtedy znów znaliśmy się najlepiej. Takich momentów było całkiem sporo. Nietrudno odsłonić duszę przed kimś, kto myśli podobnie, zwłaszcza, kiedy ryzyko ewentualnych strat ograniczone jest niemal do zera. Niezależnie od nonsensowności całego tego przedsięwzięcia byłam, jestem i zawsze będę zdania, że przyjaźń ma różne oblicza i nie trzeba do niej długich lat wzajemnych nieszczęść i radości. Czasem beczkę soli można zjeść w ciągu jednej nocy, nawet się nie widząc.
Miało być śmiesznie, ale mnie to prawdę mówiąc nieszczególnie bawi. Jutro mijają równe dwa lata od tej marcowej niedzieli słonecznej i zgodnie z ówczesną umową - jeśli nic miałoby nie ulec zmianie - od jutra mieliśmy zacieśnić naszą więź i spędzić ze sobą sporo czasu. Parę dni temu śmialiśmy się gorzko nad tym, że owszem - nic się nie zmieniło. Patrząc na fakty, nie sposób polemizować. Mam zresztą wrażenie, że jest nawet jakby nieco gorzej. Brak strat i zysków po jednej stronie. Spore zyski, ale i spore straty po drugiej, a więc bilans na zero. Na zerze przez dwa lata - tego nie można uznać za pozytywną zmianę. Zastanawiam się jednak, czy naprawdę wszystko jest takie samo, jak wtedy. Tzn., czy my tacy jesteśmy. I mam wrażenie, że zupełnie nie. Oboje jesteśmy raczej pewni, że ani dwa następne ani kolejne lata niczego nie zmienią, na pewno nie namacalnie. Nie napawa nas to optymizmem, do którego nawet, kiedy chcemy nie możemy się przekonać. Za dwa lata znów jednak będziemy zupełnie inni. Naprawdę byłoby nieźle, jeśli lepsi.
Umowa nasza powodowana była czystym zdrowym rozsądkiem (choć wątpliwym jest, czy go w ogóle posiadamy) ale wobec tego jestem zdania, że należałoby z tej okazji popełnić jednak coś zdecydowanie mijającego się z rozsądkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz