Minął długi weekend. W moim przypadku wszystko jedno, czy długi czy nie, bowiem mój tryb życia jest teraz wywrócony do góry dnem i to dni robocze są raczej spokojne, w weekendy mam dużo różnych zajęć. Te 4 dni były intensywne jednak wyjątkowo i, co dziwne, naprawdę klawe. Wyszłam z domu w sobotę o 6 i po całym dniu robienia kryz (!?) przybyłam do Noelle, gdzie po raz kolejny uraczono nas woodstockowym żarciem. Potem obejrzałyśmy wreszcie "Zielonych rzeźników" i spać poszłyśmy. Nazajutrz o świcie znów polazłam zdobywać fach w ręku, a potem wróciłam do Noelle, a raczej do jej mieszkania. Dostałam bowiem klucze, gdyż ani jej ani nikogo tam nie było. No, oprócz zwierzaków, które narobiły zresztą sporo bałaganu. Dziwne to było bardzo, bo pamiętam to mieszkanie, jak nie było tam jeszcze Umu (kot), czasem Mia (pies) też jest nieobecna, niekiedy nie ma Didi, M. nie ma zazwyczaj, ale Noelle była tam zawsze. A teraz pusto. Uczucie dość schizowe, które nasiliło się, kiedy zrobiłam sobie herbatę w jej kubku, zasiadłam do jej komputera, wyszłam z jej psem, w jej kurtce. Jakbym była nią. Nie to jednak stanowi sedno sprawy. Ono leży gdzie indziej, ale nie wiem, czy zdołam je wyartykułować. Noelle zostawiła mi kartkę na lodówce, że mam sobie zjeść to a tamto, skorzystać z kompa, bo hasło jest takie a takie, wziąć prysznic, bo ręcznik jest tam a tam, uciąć drzemkę nawet, jeśli chcę. To taka... otwartość czy coś w tym stylu. Wpuszcza mnie do swego domu i mogę w nim robić, na co mam ochotę, nie muszę się krępować ani udawać, że wcale nie mam ochoty jeść czy spać. To rzadkie jest bardzo, żeby można było się czuć gdzieś/przy kimś tak swobodnie, bo z reguły jest tak, że wszyscy nosem kręcą. Na zasadzie - o matko, znów jesz, o jeny, nic nie robisz, tylko śpisz itd. A tu jest takie przyzwolenie na wszystkie fajne rzeczy i można je robić bez żadnego poczucia winy. To jest baaardzo rzadkie i też bardzo wspaniałe. Zresztą, chyba cała Noelle rodzina jest taka, co bardzo doceniam. Tak po ludzku wszystko traktują. Czym chata bogata, zawsze drzwi i hmm serca? otwarte. Uf, chyba mi się udało. W każdym razie, jak już przestałam udawać, że jestem nią i opuściłam jej kwaterę, udałam się pod bramę targów, gdzie dołączył do mnie Marek, i poszliśmy sobie na koncert. Setlista usatysfakcjonowała mnie średnio, niemniej jednak, zacnie było. Były "
Czarne słońca" i "
Psalm 151". I - co nas wgniotło w ziemię - "
Modlitwa o wschodzie słońca" Kaczmarskiego. Kazik jest dość nietypowy. Z jednej strony lubi poszaleć, pamiętam pierwszy mój Kultu koncert, raczej średnio udany, ze względu na Kazika stan, a z drugiej jest takim bardem, tak dalekim od haseł w stylu sex drugs & r'n'r. I na pohybel komunie. I taki rodzinny przecież. Kontynuuje przecież swojego ojca dzieła, całe dwie płyty bazują na jego przecież twórczości. No i przedwczoraj miał rocznicę ślubu, 30-stą! Fajowy koncert, choć minął jak zwykle za szybko. No i nie mam nawet za bardzo siniaków czy rozciętych warg, więc jest mały niedosyt.
Bez was nie byłoby nas - powiedział na koniec Kazik i musieliśmy sobie iść. Marek zabrał mnie na herbatę do ich (tj. Marka i Czachy) nowej kwatery. Dziwnie mi było składać wizytę przed północą, ale przez chwilę tylko. Oni w salonie mają zwinięty w kącie dywan, który ma oczy i jakieś dziwne odnóża, jest bowiem hatifnatem (wg niektórych - kiwającym się szparagiem...) i wielkiego pluszowego królika z długimi kończynami, którego czasem w nocy zwieszają z antresoli albo sadzają na wc, żeby inni dostawali zawału. Siedziałam u nich, z tym królikiem (zyskał imię Helmut) na kolanach do 3 w nocy i tak było... pozytywnie! Znajomość z nimi jest jedną z największych wygranych tego roku. Nie tak dawno myślałam, że ja już nigdy nikogo nie będę znała jakoś bardziej serio, bo już mi się nie chce, bo już nie umiem itd. Ten pogląd uległ szybkiej weryfikacji dzięki Lil, a potwierdzenie znalazł przez tych gamoni właśnie. W ciągu jednego dnia we Wrocławiu stworzyliśmy jakąś porąbaną relację, dość silną jak na tak krótką znajomość i durnowatą ogromnie. Z Noelle i z nimi jest głupkowato i śmiesznie non stop. Dla przykładu - już w poniedziałek znalazłam się znów u niej, co by odebrać swoje manatki. M. był w domu i organizował wesele. Tzn. sadzał siebie i ją przy stole, mierzył, ile musi być miejsca na jedną osobę, a więc ile metrów stołu potrzeba itd. Ślub w lipcu, ale to nic, on musi wiedzieć już teraz. Noelle się wydurniała, on się wściekał:
- ty się w ogóle nie przejmujesz, a przecież naprawdę nie ma miejsca!! - krzyczał rozpaczliwie.
- M., a może zorganizujemy to według jakieś konwencji? - spytała Noelle i zerkając na miarę dodała - może przebierzemy się za jednostki miary?
- I co, obkleisz się linijkami czy przebierzesz za odważnik? twoja głowa będzie chwytakiem.
- No może.
- Nie mam siły...
- Hmmm... M., a w jaki sposób się przebrać za milę morską? - zapytała poważnie, ale M. trafił szlag i zostawił nas same sobie.
Wczoraj z kolei po wrąbaniu wielkiego rogala wyruszyłam w miasto, na te głupie imieniny ulicy. Chętnych było wielu, ostatecznie stawiliśmy się znów tylko ja i Marek, tym samym pobijając rekord wspólnych koncertów w ciągu roku. No bo wczoraj grał Hey. Słuchałam ich sporo w liceum, poczułam się więc młodsza o parę ładnych lat. I Nosowska... Kurczę, ona jest taka urocza. Ma taki dziewczęcy, dziecięcy nawet urok, jest taka skromna, po prostu robi swoje. Staje przed mikrofonem, w jakimś czarnym, obszernym ubranku, rączki tak luźno trzyma i śpiewa sobie, po czym taka speszona mówi zawsze 'nooo, dziękujemy bardzo!'. Za nami stał jakiś kloszard, spożywając tanie piwo, pierwszy raz ją chyba widział i był kompletnie zachwycony, o czym nas oczywiście poinformował. A na koniec były fajerwerki. Mam je więc w tym roku zaliczone, mogę w Sylwestra iść spać. Powlekliśmy się później z Markiem do domów, wpadając po drodze na mnóstwo kolejnych niedorzecznych inicjatyw typu występ w Familiadzie.
Bardzo antydepresyjny weekend, nie pamiętam takiej ilości durnoty już. Dziś już mi trochę gorzej, bo przyśnił mi się Hiv i w tym śnie mnie strasznie wkurzył. Potem czeka mnie dziwne spotkanie jakieś, a od jutra już powrót do rzeczywistości, niestety. Opisałam, bo chcę zapamiętać i wrócić, kiedy będzie potrzeba taka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz