Dzień zaczął się dziś bardzo wcześnie i bardzo prędko minęła pierwsza jego połowa. Wyszłam z pracy, poszłam na przystanek, wsiadłam do tramwaju. Miejsca nie było, więc oparłam się o szybę i wyjęłam książkę. Miejsce się zwolniło, więc usiadłam. Przystanek dalej wsiadło kilku starszych ludzi, więc po omacku, nie odrywając wzroku od kartki wróciłam na swoje miejsce pod oknem. I jechałam tak sobie zaczytana, nie zważając na upływający czas i odległości, kiedy... Jestem pewna, że gdybym mogła usłyszeć muzykę dzwonków, to właśnie wtedy bym ją usłyszała. Tknięta jakimś dziwnym przeczuciem podniosłam wzrok i zobaczyłam go. Stał nie dalej niż dwa metry ode mnie. Mroczny, choć biały Mag. Nie widziałam go dokładnie od 2 lat. Ostatni (trzeci dopiero raz) widzieliśmy się w Wielki Piątek roku 2011. W sumie jesteśmy sobie obcy, choć znana mi jest jego historia. Nie mamy też ze sobą kontaktu, choć jesteśmy sobie bliscy. Właściwie jedna tylko Rozmowa i wspólnie zjedzone wiśniowe cukierki sprawiły, że stał się kimś ważnym, choć nie widuję go, nie rozmawiam z nim i nawet nieczęsto o nim myślę.
Byłam naprawdę dalece zdziwiona ujrzawszy go dziś, w moich okolicach. Stanął niepewnie, wzrokiem wodził po tablicy obwieszczającej rozkład trasy linii, którą akurat oboje jechaliśmy, odziany w długi, mokry, czarny płaszcz, z rozwianymi na plecach rudymi włosami. Wyglądał jak zagubione dzikie zwierzę wpuszczone wprost ze spokojnej, pustej polany w uciążliwy zgiełk miasta.
Stanęłam sobie obok, czekając aż się odwróci. Nic nie mówiłam, bo do niego mówi się tylko, kiedy patrzy, czyta z ruchu warg. Wreszcie na mnie spojrzał. Wgapialiśmy się w siebie przez chwilę, nim skojarzył, kim jestem. Zamyśloną jego twarz rozjaśnił uśmiech i pogawędziliśmy przez tych kilka minut. Zdążyliśmy wejść na temat trudu utrzymywania się na powierzchni, on zdążył sprawdzić, co czytam.
Wyszedł potem w ulewę, machając mi na (mam nadzieję) do widzenia. On i cała jego magia. I pojęcia nie ma, jak nasze małe głupie spotkanie odmieniło ten szary, deszczowy dzień.
Doprawdy nie wiem, skąd to wynika, ale od pierwszej literki nie miałam co do niego wątpliwości. Jest w nim taka dobroć, niewinność i szlachetność, jakiej nie spotkałam jeszcze w żadnym innym człowieku. Niemalże wzruszająca. Te czarne jego oczy dziecięce i w ogóle to wszystko, nieśmiałość, jak gdyby nawet tramwajem starał się jechać delikatnie, wszystko to rozbraja mnie doszczętnie, choćbym nie wiem, ile miała na głowie problemów i choćbym nie wiem jak jeszcze przed chwilą nie cierpiała ludzi i świata. Kocham go tak z definicji, bez żadnego powodu, po prostu za to, że jest taki. I zdumiewa mnie to, bo to jest coś trudnego do pojęcia.
Może to wszystko brzmieć jak gdybym po prostu spotkała gościa, który mógłby być tym fajnym facetem z poprzedniego postu, ale to kompletnie nie o to chodzi. I ci, którzy znają jego historię wiedzą, że ani trochę nie przesadzam. Rudy czarodziej zupełnie nie z tego świata. Bajkowy niezależnie od tego, czy kroczy czy akurat nie kroczy przy nim jego wilczyca. To cholernie dobrze, że są jeszcze tacy ludzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz