wtorek, 10 grudnia 2013

krwiobieg.

Czytam biografię Van Gogha. Pojęcia zielonego o nim nie miałam. A teraz nie wiem nawet, czy go lubię, był trudny niesłychanie. Ale trochę się z nim utożsamiam. Oczywiście nie pod względem artystycznym, ale rozumiem jego rozterki egzystencjalne.
W ogóle to trochę okropne, że go traktowali wtedy jak nieudacznika. A on miał swoje ideały, jak się potem okazało, słuszne. Ach te ideały.
Myślę sobie o moich i dochodzę do wniosku, że jestem im wierna. Jestem ich pewna, od lat. Staram się nie irytować, kiedy inni, ci co się zmieniają, rozwijają myślą, że zostawili mnie daleko w tyle i upoważnia ich to do ironicznego mnie traktowania. Bo może pierwszy raz poczuli coś więcej, bo może sobie coś uświadomili, wrócili do życia czy odkryli swoją prawdę. To fajne, ale skutkuje nutą pogardy dla reszty. Nawet sama Madhuri, tak zanurzona w swojej prawdzie, mówiła, że kiedy ją odkryła, czuła się lepsza. A przecież nie w tym rzecz.
No właśnie. Więc staram się nie irytować, ale... To jest irytujące i nieco przykre, kiedy ktoś zaledwie poczuł powiew świeżości, a już patrzy na mnie z pychą i jak na jakiegoś dyletanta, któremu nie dane było nigdy doświadczyć uczuć ludzkich i boskich. A to ogromnie dalekie jest od prawdy i nie podoba mi się ocena mnie w tym podejściu wyczuwalna. Tylko dlatego, że nie trafił mnie pierun z jasnego nieba albo trafił mnie lata świetlne wcześniej? Cóż.

Ale oddałam krew, więc to był dobry dzień. A w czerwcu przyjedzie NIN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz