wtorek, 5 listopada 2013

urodziłam.

Tak. W ogromnych bólach. Urodziłam pierwsze strony mojej cudownej magisterki. Aż trzy! Lepiej nie pytać, jak dużo czasu mi to zajęło. Oczywiście z przerwami na psa, herbatę, obiad, wyjście do sklepu i 2 poggawędki. Zadziwiające. Kiedy spisuję po prostu to, co leży mi na sercu, wątrobie czy mózgu, jedną stronę płodzę w 5 minut. A nie w miliard miliardów. Jako że doszłam do wniosku, że myślę o myśleniu, a także myślę o myśleniu o myśleniu oraz o tym jak powinno się myśleć o myśleniu w dalszej perspektywie, to zgodzę się, że grozi mi coś takiego. Uf uff, potworność. Pisanie ma naprawdę dużo wspólnego z rodzeniem. Ale może pisać o pisaniu będę innym razem.

Mam wrażenie, że coś się światu pomyliło. Że tak naprawdę jest jeszcze lato i właściwie to nawet bardziej maj niż sierpień, a ciemno jest przez pomyłkę. Nie wiem. Dziwny dzień. Zaczęłam go od wysłania urodzinowego smsa do Kosmity. Bo mam nowego znajomego i uważam, że jest Kosmitą. Idąc za ciosem poszłam do sklepu z zabawkami, żeby kupić coś Idzi. A że nie wiedziałam co, spytałam babkę, która zawsze bardzo fajnie doradza. Ale i ona nie wiedziała. Pokazywała mi jakieś głupie pluszaki, garnuszki i takie tam. Bogu dzięki, w sklepie znajdował się też jeden dres i on się zaangażował bardzo w cały proces i to właśnie on wybrał ten nieszczęsny prezent. Poszło mu świetnie, sama lepiej bym tego nie obmyśliła.
Wróciwszy, zamiast zasiąść do pisania, ja zasiadłam do czytania. Porzuconego bloga, którego akcja rozgrywa się na przełomie zeszłorocznej jesieni i zimy. Siłą rzeczy więc zebrało mi się na wspominki i analizowanie, kiedy było lepiej, co poszło ku dobremu, a co nie. W gruncie rzeczy wszystko poszło ku dobremu, tylko ja jakby mniej żyję. Coś w tym stylu. To jak z tym moim przewrotem i ot choćby głupią zmianą ubrań, wcale nie jakoś bardzo rzucającą się w oczy. Dobrze wiem, że kwieciste kiecki po prostu przestały mieć sens. Nie o to chodzi, że z nich wyrosłam, bynajmniej nie w tym rzecz. To wszystko jest uzasadnione okolicznościami życiowymi, które mi się poprzydarzały. Zmieniło się w sumie tyle, że kiecki są czarne. Wciąż są długie, a ja mam na torbie pacyfę no i wiem, że tak jest dobrze. Ale czasem tęsknię za kiecą w kwiaty.

Jako że wcale nie do końca się podpisuję pod wszystkim co nosi przedrostek post, właściwie wręcz przeciwnie, to wcale nie jest za tym, żeby siedzieć i zajmować się tylko sobą. Dziś rano, zupełnym przypadkiem zerknęłam w telewizyjny ekran, na którym akurat pojawiły się napisy we are legion i inne, nieco już zapomniane, choć jeszcze wciąż świeże. Jako szanujący się przyszły rewolucjonista koniecznie muszę się więc stawić na rynku za 3 godziny. Choćby i to było bez sensu. Może i nie ma alternatyw, ale chodzi o to, że w kupie siła, więc im kupa większa... No i to jedna z dwóch sytuacji, w których lubię rozpływać się w tłumie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz