Śniadanie na balkonie. Prawie jak na trawie. Szkoda tylko, że musiało słońce wyleźć i prawie nic nie widzę. Mam za to pyszną zieloną herbatę (pomyśleć, że parę lat temu uważałam, że smakuje jak wywar z glonów. Cóż, czerwona wciąż trąca ścierką), słucham świrów podtrzymujących mnie na duchu, wieczorny atak zwątpienia minął, jest śśświetnie! Hmmm.. wolałabym pomost w Przybrodzinie.
***
Kto by pomyślał, że tak trudno będzie opisać sytuację, do której sama doprowadziłam. I to w dodatku podwójnie. Bo nie dość, że ją w jakiś sposób zainicjowałam, to jeszcze opisanie tego to też zadanie nałożone przeze mnie na mnie samą. Wszelka logika wskazywałaby na to, że takie rzeczy powinny być więc łatwiutkie. Cóż, są jednak sytuacje wymykające się wszelkiej logice. To jedna z nich, wielowymiarowo.
Tak na dobrą sprawę można by też polemizować. Bo ja naprawdę nie odpowiadam za moje życie, to po drugiej stronie lustra, nocami się rozgrywające. Parapsychologia zawsze spoko, ale nie posiadam jeszcze umiejętności wchodzenia w cudze sny ani też tym bardziej sprowadzania kogoś do swoich. Naprawdę nie wiem więc na co i na kogo mam zrzucić odpowiedzialność za tę przeciągającą się sytuację.
Tak czy owak - niedziela była nad wyraz słoneczna, francuski nad wyraz nudny, a moje nerwy nad wyraz rozedrgane. Zawsze można wtedy porzucić wszystko na rzecz filozofii i podywagować.. nad szczęściem ot choćby. I nad różnymi systemami filozoficznymi.
I tak dywagujemy już trzy miesiące. To jest cały, kurtka, kwartał! Nie wiem czy to dużo czy mało. Chyba zależy. W tym przypadku (bądź wypadku) całkiem sporo. Tak sporo, że już mnie to nie dziwi. Ani niespecjalnie rusza. No bo się stało normalne (hah!), nie niesłychane, nie dziwne, normalne, stałe, element codzienności (!). Przyzwyczajenie. Ale pozytywne. Bo często jak się człowiek przyzwyczaja, to człowiek uwagi nie przywiązuje. A ja przywiązuję, choć mi się wydawało, że skoro już mnie ruszać przestanie, to w ogóle oleję. A wcale nie mam ochoty, mimo, że obsesja z niezrozumiałymi elementami uwielbienia już była, już tego prawie nie pamiętam. I mimo, że to druga sytuacja dziejąca mi się na granicy światów (wirtualny a realny) i bardzo normalna w porównaniu z pierwszą, to jednak z jakichś przyczyn bliżej mi nieznanych to ciągnę i się nie zastanawiam. Hmm.. Nie zastanawiałam. Bo teraz siłą rzeczy wzięłam na warsztat tę relację osobliwą. Nie traktuję tego w kategoriach eksperymentu (w przeciwieństwie do?), bo jak ostatnio coś tak potraktowałam to.. niesmak mam do dziś, choć to nie było na żadnej granicy, bo było realne, namacalne. Eksperymenty można przeprowadzać na.. no właśnie - na czym? Bo ani na zwierzętach, ani na ludziach, choćby ludzie byli jedynie reprezentowani przez swój adres IP. Zastanawiam się więc i zastanawiam i ta notka nie ma ani ładu ani składu, chaosem ocieka i pytajnikami jest oprószona.
Był wywiad rzeka, pomysł małżeństwa, szkic rewolucji, kompleksy literackie albo stylistyczne, pisanina bezcelowa, acz korespondująca ze sobą (jak teraz) i słuchanie listy. Wszystko płynne, acz aktualne, acz płynne, acz obecne, acz..
Swój swojego zawsze znajdzie, jak mawia moja matka spoglądając na podpierających się wzajemnie, ale tworzących zataczający się duet, sąsiadów. Lubię móc umieć czytać między wierszami i z wzajemnością łapać swoje myśli.
Nie wiem po jaką cholerę ja się w to bawię, czas tracę i pozwalam na siebie warczeć, ale niestety przyznać muszę, że ta zabawa, choć słodko-kwaśna i trudna do sklasyfikowania, nadal jest niezła. No i kiedyś, kiedy będziemy już sławni korespondencja nasza będzie wiele warta!
Nie minęła mi też wciąż ochota na głupkowate pomysły na podkręcenie kwaskowatości. O cytrynie mówię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz