- Obklejmy cały przedział wróżkami!
Mówisz masz! Dajcie znać, jeśli traficie na ten pociąg!
W końcu dojechałyśmy, z dworca odebrała nas Oriana z ojcem swym, na miejscu z nią i jej rodzicami zjadłyśmy śniadanie, minęły dwie godziny, oni cały czas chcieli z nami siedzieć i rozmawiać i być, więc ostatecznie zostało nam jakieś 40 minut na sam na sam z Orianą. A potem poszłyśmy, z wielkimi plecakami, śpiworami i całym lumpiarskim ekwipunkiem - nad morze! Szłyśmy ponad 3 godziny, na "szlaku" spotkałyśmy miłego, przeprzystojnego rowerzystę (tylko nie wiadomo, czy nie ksiądz), potem szłyśmy dalej, szłyśmy i szłyśmy, aż wreszcie doszłyśmy. Zdążyłyśmy glebnąć się na plaży, wleźć do lodowatej wody jako może jedne z max 5 osób i zaczęło padać. Zwiałyśmy do knajpy, a kiedy już z niej wyszłyśmy, kompletnie nam odbiło - rozwaliłyśmy mnóstwo kasy na pierdolety w stylu kolorowe kapelusze, lody w śmiesznej tubie
oraz zaplatane warkoczyki - żeby miało co fruwać, jak w tej głupiej piosence. Dziewczę, które je zaplatało było młodsze od nas pewnie o 10 lat i oznajmiło nam, że widziano nas, jak zaiwaniałyśmy szosą parę godzin wcześniej.
- Jesteśmy tu rozpoznawalne!
Ogólnie wszyscy byli dla nas bardzo mili, a pani babcia klozetowa (nasza Baaasia) nazwała nas nawet bohaterkami. Jakby 3 godziny marszu to był nie wiadomo jaki wyczyn. Na plaży spotkałyśmy też jakiegoś motocyklistę, który opowiadał nam durnowatą historię o kiełbasach, ale potem zagrał z nami w cymbergaja. Wreszcie zrobiło się późno, więc poszłyśmy do sklepu po wino i od razu nam postawiono na ladzie Kadarkę - chyba da się z nas wyczytać nasz gust i przede wszystkim budżet. Siedziałyśmy sobie nad morzem i rozmawiałyśmy o rzeczach śmiesznych albo strasznych, choć przecież miałyśmy o poważnych. Aż przyszedł czas udać się na spoczynek, a my przecież nie miałyśmy kwatery! Wiedzione przeczuciem deszczu zaskłotowałyśmy taką małą budeczkę-przymierzalnię, okopałyśmy ją i ułożyłyśmy się wygodnie, snując domysły, co powiemy, jeśli w nocy ktoś tam przylezie. W końcu stanęło na tym, że powiemy po prostu 'ej, my tu śpimy'. I spało się bajecznie, aż do 2 w nocy, kiedy się ulewa rozpętała i nasza przymierzalnia nie wytrzymała - musiałyśmy z całym dobytkiem wiać do "miasteczka". Tam zaskłotowałyśmy pocztę, a raczej jej taras. I też było spoko. Lało całą noc, cały ranek, aż do południa. Po śniadaniu (suche bułki i Kadarka, jak na Woodzie), polazłyśmy po jakieś głupie pamiątki, potem na herbę z rumem i na busa, gdzie spotkałyśmy 15-osobową ekipę z... Poznania. Ekipę męską i pijaną.
- A panie skąd są?
- Zewsząd.
- Łahahahaha.
-
-
- A Panie Zewsząd jadą z nami?
I tak całą drogę, a potem jeszcze czas na dworcu. O, zjedzmy to, co Panie Zewsząd, mamy pecha na Panie Zewsząd i tak do znudzenia. W końcu jednak gdzieś przepadli. A my siedziałyśmy na dworcu i starałyśmy się nie zasnąć. Wymyśliłyśmy więc refren w sam raz na jakiś punkowy kawałek o Koszalinie: atmosfera tego miasta NIIEEEE!!! Aż wreszcie przyjechała ciuchcia i w sumie wyprawa nasza, śmieszna i straszna zarazem, skończyła się. Śmieszna, bo aż nas brzuchy bolały no i w ogóle zabawa była na całego, z tymi tubami, kapeluszami, wszystkim. A straszna, bo w nocy miałyśmy straszną przygodę, którą musimy zachować w tajemnicy. I bo w ogóle morze jest raczej straszne. Niby wcale nie...
... ale jednak straszne. Od razu widać przecież. Zawsze się boję, że mnie wciągnie, dosłownie lub w przenośni. Jest dużo bardziej mroczne niż góry, właściwie nie ma przed nim ucieczki, trzeba na nie patrzeć, nie można się nigdzie schować przed jego widokiem i tym szumem, syrenim.
A poza tym skończyły się wojaże, skończył się dystans. Została praca w molochu, co spadło mi z nieba, poza tym czuć jesienią stety niestety, a na dodatek dziwne sny, myśli i przeczucia, moje, Twoje, nasze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz