Wczoraj odkryłam na nowo R.E.M., podobnie jak niedawno odkryłam na nowo Boba. R.E.M. słuchałam dużo przed paroma laty, w takim nieokreślonym, rozmytym czasie. Zawsze ich ceniłam i nie wiem doprawdy dlaczego kojarzeni są głównie z Everybody hurts i Loosing my religion. Tam jest znacznie więcej. Wczoraj widziałam kawałek programu o nich, bo czasem takie rzeczy oglądam, przegląd najważniejszych płyt w historii rocka czy sylwetki muzyków. Nie ujmując legendom przeważnie wygląda to ciągle tak samo: wielka sława, wielkie ćpanie, wielki gnój. Burzliwe rozłamy, a potem próba działania na tym, co zostało, zwykle próba kiepska i nijak mająca się do osiągniętych już i utraconych bezpowrotnie szczytów. No i w porządku, nic nie mam do tego, ale zdumiewające, jak R.E.M. byli w porównaniu z tym normalni. Wcale nie jechali po bandzie, nie było żadnych ekscesów tylko przez cały czas dobra muzyka i dobre teksty, przez 30 lat. Pamiętam, jak nie tak przecież dawno w Trójce powiedzieli, że się rozwiązują. I się rozwiązali, stety niestety. Bez żadnego wielkiego pierdolnięcia. Skończyli swoją robotę i pewnie dobrze, bo co by jeszcze mogli z siebie wyrzucić prócz tych parunastu albumów. Byli konsekwentni, robili swoje i mieli klasę. Wcale się nie dziwię Kurtowi, że to ich płytę wybrał jako ostatnie dźwięki do posłuchania. A Michaelowi, gdy mówił o Kurcie, łamał się głos, choć sam był przecież kompletnie inny i mógł przyklejać etykietki.
R.E.M. to zacna kapela. Co z tego, że nieowiana żadną mroczną legendą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz