niedziela, 31 stycznia 2016

smack, crack, bushwhacked

W piątek próbowałyśmy z Noelle coś zmienić. W zasadzie stały element naszych żywotów, ale i końców zimy. Zawsze wtedy jakoś trzeba coś przedsięwziąć, nie wiedzieć czemu. Insomnia położyła moje starania już następnej nocy, ale to też stały element końca każdej zimy. Trochę przerażające, jakim świat się jawi bezsenną nocą, podczas gdy za dnia wszystko już znów jest dobre, tylko trochę odrealnione przez piasek w oczach.

Wczoraj odkryłam na nowo R.E.M., podobnie jak niedawno odkryłam na nowo Boba. R.E.M. słuchałam dużo przed paroma laty, w takim nieokreślonym, rozmytym czasie. Zawsze ich ceniłam i nie wiem doprawdy dlaczego kojarzeni są głównie z Everybody hurts i Loosing my religion. Tam jest znacznie więcej. Wczoraj widziałam kawałek programu o nich, bo czasem takie rzeczy oglądam, przegląd najważniejszych płyt w historii rocka czy sylwetki muzyków. Nie ujmując legendom przeważnie wygląda to ciągle tak samo: wielka sława, wielkie ćpanie, wielki gnój. Burzliwe rozłamy, a potem próba działania na tym, co zostało, zwykle próba kiepska i nijak mająca się do osiągniętych już i utraconych bezpowrotnie szczytów. No i w porządku, nic nie mam do tego, ale zdumiewające, jak R.E.M. byli w porównaniu z tym normalni. Wcale nie jechali po bandzie, nie było żadnych ekscesów tylko przez cały czas dobra muzyka i dobre teksty, przez 30 lat. Pamiętam, jak nie tak przecież dawno w Trójce powiedzieli, że się rozwiązują. I się rozwiązali, stety niestety. Bez żadnego wielkiego pierdolnięcia. Skończyli swoją robotę i pewnie dobrze, bo co by jeszcze mogli z siebie wyrzucić prócz tych parunastu albumów. Byli konsekwentni, robili swoje i mieli klasę. Wcale się nie dziwię Kurtowi, że to ich płytę wybrał jako ostatnie dźwięki do posłuchania. A Michaelowi, gdy mówił o Kurcie, łamał się głos, choć sam był przecież kompletnie inny i mógł przyklejać etykietki.
R.E.M. to zacna kapela. Co z tego, że nieowiana żadną mroczną legendą.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz