W sobotę były w Poznaniu eliminacje do Woodstocku. Nie lubię takich imprez, ale tym razem tam polazłam, bo jak taka nastolatka uległam urokowi jednemu z muzyków. Głupieję, dziecinnieję i dziwaczeję na starość. Noelle poszła ze mną, zabrawszy także swoją potomkinię. Przekonane, że impreza odbędzie się na powietrzu, pod zamkiem, o nic się nie lękałyśmy. Na miejscu jednak nie było sceny, były za to hordy ludzi w czerni, ćwiekach oraz irokezach. Dzierżyli oni w dłoniach butelczyny z różnymi trunkami i łypali okiem podejrzliwie na nas, ubrane w zupełnie innym stylu, bo kolorowo i kwieciście. Wszystkie trzy. Na miejscu spotkałyśmy też Marka, a potem Czachę i jakichś ich znajomych, którzy przybyli dla odmiany z puszkami. W każdym razie jasnym stało się, że koncerty są w środku. Po chwili zawahania (czy to jest aby na pewno dobry pomysł zabierać niespełna 3-letnie dziecko do ciemnej i głośnej sali wypełnionej po brzegi), poleźliśmy do środka. Przez pierwszy kawałek Didi, trzymana przez Noelle, wybałuszała oczy na scenę i nie do końca wiadome było, czy zaraz zacznie się śmiać czy raczej beczeć. Kawałek się skończył, a Didi nie zrobiła ani jednego ani drugiego. Zaczęła natomiast drzeć się i klaskać. Potem było jeszcze osobliwiej - zażyczyła sobie puszczenia wolno na podłogę, tudzież parkiet, i tam zaczęła sobie wesoło tańcować, co jakiś czas nadal drąc się i bijąc brawo. Rozpuściła też sobie swoją małą kiteczkę i machała małą główką. Przybijała piątki długowłosym, złapała sobie czarny balonik, a także wygrała płytę. Na końcu obwieściła mi:
- piękni tu sią lucie, ciociaala.
Wszyscy byliśmy zaskoczeni, ale i kompletnie oczarowani jej małą rockową duszyczką. Dlatego też, kiedy już pojechała do domu na baję i nyny, postanowiliśmy wraz z Markiem wznieść toast na jej cześć. Zacny to był wieczór, który skończył się tak, że - mimo stanu zachowywanej nad sobą pełnej lub prawiepełnej kontroli - nabiłam swój ząb na czoło Czachy. Po długim tamowaniu krwotoku (dlaczego czoło tak krwawi?) na czole Czachy widniał nadal odcisk mojego zęba. Nie sposób tego wytłumaczyć. To oczywiście było niechcący, bo nawet ja w swej nieograniczonej durnocie nie wpadłabym na to, żeby coś takiego wywinąć.
***
Nieopodal naszych bloków, bo niecałe 100 metrów, stoi wielki dom jednorodzinny. Mieszkają tam nadęci bogacze, którzy od jakiegoś czasu mają niesubordynowanego psa. Pies ów mniej więcej o godzinie 22 zaczyna napierdalać (tego się naprawdę nie da inaczej określić) i kontynuuje tę działalność do co najmniej 2 w nocy. Przy zamkniętym oknie da się to znieść, choć łatwo nie jest, ale przy otwartym... Dostaję już białej gorączki i czekam tylko na moment, w którym szlag mnie trafi ostatecznie i polezę tam w piżamie z awanturą. Póki co wiszę tylko niekiedy w oknie, obserwuję tego szalonego futrzaka i albo klnę pod nosem albo wzdycham 'no nie wierzę...'. Któregoś dnia opowiedziałam o tym w pracy. Pies jest już jakby nieco mniej aktywny, ale i tak każdej nocy zaznacza swą obecność. No i dziś siedzę sobie spokojnie w biurze, po czym słyszę:
- hauhauhauhauhau!
I tak przez ponad godzinę.
- K., słyszysz psa?
- Słyszę.
- Ufff...
- ?
- Myślałam, że już mam paranoję. Chociaż właściwie może mam. Jestem przekonana, że to ten pies z mojego osiedla. Przyjechał za mną, żeby mnie zadręczyć.
K. to bardzo rozbawiło, no i mnie w sumie też. To dość zabawna wizja, choć rzeczywiście nieco nienormalna. Ale teraz jest mi już mniej do śmiechu, bo lękam się tego, co nieuchronnie zacznie się za około 2 godziny. Kto spragniony dźwięków natury - zapraszam na Głuszynę. Ujadanie psów, żabie gody słyszalne z łąki i napieprzające od 4 rano ptaki. Sielsko anielsko!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz